sobota, 14 września 2013

Percepcja barw okiem facetów


Grzebiąc ostatnio w sieci, dowiedziałam się, że Marilyn Monroe, chcąc uzyskać idealny platynowy odcień włosów, farbowała je aż szesnaście razy! Naturalnie miała ciemne i kręcone włosy. (Aby czuć się "pełnoprawną" blondynką, rzekomo farbowała również włosy łonowe...). Do czego zmierzam? Do kolorów. Jestem pewna, że większość facetów w jej i w naszych czasach nie widzi różnicy między efektem piątego, czy szesnastego farbowania. Blond to blond i tyle. Nie jest żadną tajemnicą, że mężczyźni z reguły bazują na podstawowych kolorach, nie wchodząc w niuanse fuksji, ultramaryny, tycjanu, czy burgundu. Oczywiście, powoduje to sporo komplikacji, irytujących z kobiecego punktu widzenia. Nie wszyscy panowie są jednak oporni na "barwną" wiedzę i potrafią zaskoczyć.

Przypadek pierwszy. Wybrałam się z siostrą na zakupy. Spotkałyśmy jej znajomego. Po chwili rozmowy zauważył, że siostra ma piękne kolczyki. Czy to błękit paryski? Zapytał wskazując na biżuterię. Szczęki nam opadły. A ty skąd, do ciężkiej cholery, wiesz co to błękit paryski? Powiedział, że został uświadomiony na wykładzie ze sztuki. 

Przypadek drugi. Znajomi wybierali się na wesele. Kolega dokonał zakupu odświętnej koszuli. Płeć piękna wyraziła zachwyt nad jej kolorem. Zadowolony A., chcąc pochwalić się znajomością barw orzekł, że jego koszula ma kolor....wrzososiowy. Nie była ani wrzosowa, ani łososiowa, tylko liliowa, jednak wrzososiowy wszedł już na zawsze do naszego kanonu barw.

Przypadek trzeci. Mój faworyt. Rozmawialiśmy z P. o urządzaniu mieszkania. W pewnym momencie stwierdził, że ściany można pomalować na lawendowo. Więc, jak już kiedyś w życiu, pytam go, skąd zna takie trudne słowa i jak według niego wygląda ten kolor. No,  przecież lawendowy, to jest kolor topielca, który kilka dni leżał w wodzie...

poniedziałek, 9 września 2013

Jak pozbyć się faceta (na pewien czas), a przy okazji wielkiej krowy (na zawsze)




Od razu spieszę z wyjaśnieniami - nie mam na myśli porwania, zerwania, czy tego typu drastycznych metod. Chodzi raczej o stłumienie męskiej uwagi, a dokładniej, o przekierowanie jej na inne tory. Po co to robimy? Żeby mieć czas dla siebie, koleżanek, na zakupy, czy całkowitą zmianę fryzury, której nasz ukochany nie zauważy i nie będzie marudził. Tak na marginesie, temat zmiany fryzury jest interesujący sam w sobie. Nie spotkałam jeszcze faceta, który lubi, gdy jego kobieta zmienia uczesanie. Oczywiście, dopuszczalne jest podcięcie końcówek, tak +/- 10 cm. Jest to wartość, której mężczyzna nie zanotuje. Ale więcej wzbudzi jego podejrzenia. Co bardziej spostrzegawczy zorientuje się od razu. Ten trochę mniej, będzie kręcić się wokół swojej pani i obserwować, by po tygodniu zapytać: Robiłaś coś z włosami? Czytałam kiedyś, że ma to związek z facetami, jako wzrokowcami. Na ich matrycach zapisuje się obraz kobiety, w której się zakochali i każde odstępstwo od pierwowzoru jest przyjmowane z niepokojem. Odbiegłam mocno od tematu, już wracam na właściwe tory.

Opiszę opatentowany przeze mnie sposób. Mężczyzna, jako głowa rodziny lubi decydować i rządzić. Sprytna kobieta, jako szyja podrzuci mu pomysł, w taki sposób, że głowa będzie pewna, że sama na to wpadła. W naszym przypadku sprawa związana jest z nowym sprzętem. Konkretniej z ukochanym komputerem P. Nie mam nic przeciwko temu, że faceci zwykli gromadzić gadżety i muszą być one imponujące. Taki też był komputer P.-świetna firma, najlepszy na rynku, nowoczesny dizajn...był tylko jeden minus. I to wcale nie taki mały - komputer stacjonarny, który waży ponad 20 kg, to bardzo duży minus. Sprzęt ten, nazywany przeze mnie wielką krową, zajmował pół naszego pokoju. Musiałam coś z tym zrobić. Zaczęłam więc sączyć do podświadomości P. informacje na temat tego, jak wielka jest ta krowa. Musiałam być przy tym bardzo delikatna, by nie urazić dumnego właściciela i by nie osiągnąć efektu odwrotnego od zamierzonego. Udało się. P. zaczął wspominać o tym, że trzeba by kupić coś mniejszego. W zasadzie na tym etapie, nie musiałam nic więcej robić. Samiec przejął inicjatywę. Zaczęło się od sprzedaży starego sprzętu. Po ok 1,5 tygodnia dobito targu. Krowa znalazła nowe pastwisko. Możecie mi wierzyć, lub nie, ale chłopak, który ją kupił miał opad szczęki, gdy przy odbiorze zauważył jej gabaryty. Jeszcze większego szoku doznała jego towarzyszka. Życzę powodzenia, dbajcie o nią bo P. bardzo ją kochał. I proszę ją karmić. Ona je bardzo duuużo prądu. 

Punkt drugi: pora na wybieranie nowej zabaweczki. Tutaj zaczął się dla mnie totalny spokój. P. był tak pochłonięty tym zadaniem, że spokojnie mogłam zmienić kolor włosów na turkusowy, lub przemeblować pokój. Minusem tej sytuacji był fakt, że musiałam wyganiać go do spania i pilnować, żeby jadł i chodził do pracy ;). Wybieranie, oglądanie, rankingi, porównywanie, zmiana faworyta, cena, wygląd, braki w magazynach...te wszystkie sprawy wchłonęły P. na jakieś 3 tygodnie. Zaczęłam za nim już naprawdę tęsknić. Na szczęście, zwycięski laptop zamówiony w piątek, dotarł w poniedziałek. Będąc partnerką idealną, dałam P. tydzień na oswojenie się z nowym dzieckiem. Teraz czeka mnie najwięcej luzu. Chyba w końcu zgolę włosy na zero i przemaluję pokój na zielono. Na pewno nie zauważy :). 


czwartek, 5 września 2013

Krewetki duszone w czerwonym winie, czyli bida z nędzą


Do owoców morza nigdy mnie specjalnie nie ciągnęło. Pomijając ryby, których jestem wielką fanką, jakoś nie było mi dane spróbować czegoś więcej. Pewnego lata, byłam przez kilka dni na Sardynii i miałam w końcu okazję sięgnąć po dary morza. Byłam nastawiona bardzo pozytywnie, ponieważ lubię poznawać nowe smaki. Podstawiono mi pod nos miskę, w której znajdował się rozgotowany ryż, w nieokreślonym sosie, plus krewetki. Całość śmierdziała okrutnie. Pomyślałam jednak, że tak ma być, jestem laikiem i gdzie, jak nie na Sardynii, zasmakuję w krewetkach. Niestety, choć restauracja codziennie karmiła mnie pysznościami, to krewetki były ewidentną zemstą kucharza. Zjadłam pół porcji, więcej nie mogłam. Każdy kęs wyciskał mi łzy z oczu, ale próbowałam się przemóc. Poległam jakąś godzinę później, gdy w autobusie walczyłam z mdłościami. Daruję sobie szczegóły, napiszę tylko, że przegrałam. Oprócz mnie, tę nierówną walkę przegrało również kilkoro moich znajomych, czyli należy wątpić w świeżość produktów, bądź kunszt kucharski mistrza Salvadore. 

Komplikacje zdrowotne szybko minęły, niechęć do owoców morza pozostała na wiele lat. P., jako doskonały kucharz, postanowił nawrócić mnie na skorupiaki, twierdząc, że jego danie powali mnie na kolana. Długo się wykręcałam, jednak ostatnio pokonał mnie podstępem. Mianowicie, sam poszedł na zakupy. Obiecał, że zrobi dla mnie coś pysznego, więc grzecznie czekałam w domu, a mój żołądek zaczynał się z głodu sam trawić. Jakież było moje rozczarowanie, gdy zobaczyłam, co przyniósł! Ale pojechał mi po ambicji, rzucił kilkoma tekstami o tym, że w życiu wszystkiego trzeba spróbować, etc. Byłam tak głodna, że obiecałam zjeść. Pomyślałam, że w razie czego usmażę sobie jajecznicę ;). Nadeszła pora na organoleptyczne zbadanie krewetek. Wyglądają jak robale, śmierdzą i ogólnie są fuj! Wyszłam z kuchni, żeby ukoić nerwy. 

Pół godziny później, dostałam pod nos obiad. Krewetki duszone w czerwonym winie, pomidorach, z przyprawami, do tego zieleninka. Brzmi burżujsko, ale w tamtym momencie byłam bardzo zrozpaczona. Czułam się, jak Bear Grylls, który wyciąga z pniaka tłuste larwy, obfitujące w proteiny i udaje, że mu smakują. Nie chciałam rozczarować P., więc zaczęłam jeść. I chylę czoła przed umiejętnościami mojego nadwornego kucharza. Te robale były świetne! Co prawda, starałam się na nie nie patrzeć, ale smak bardzo mi odpowiadał. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że od razu wskoczyły do pierwszej dziesiątki ulubionych potraw, ale nie żałuję, ani kęsa.

Po obiedzie, toczyły się bardzo przyziemne rozmowy. Poszaleliśmy wczoraj w knajpie, więc  wiesz... przez dwa dni do wypłaty trzeba oszczędzać. O.K., żaden problem. Coś tam leży w lodówce, a w zamrażalniku jest jeszcze porcja krewetek. Hahaha, no tak, nie mamy kasy, a jemy na obiad krewetki, nikt w to nie uwierzy ;). Fakt. Zupełnie, jak w tym brodatym dowcipie: Jestem tak biedny, że jem ser z pleśnią, piję stare wino i jeżdżę autem bez dachu.


środa, 4 września 2013

Perfekcyjna kura domowa



Ten wpis będzie w sumie babski, więc Panów z góry przepraszam i, niestety, nie obiecuję notatki o motoryzacji. Ale możecie przeczytać, jeśli się Wam nudzi. 

Kocham Internet. Znajduję w nim odpowiedzi na wszystkie problemy i rozwiązania sytuacji, z którymi każda (nawet leniwa, jak ja) kura domowa, musi sobie poradzić. P. tylko załamuje ręce, gdy słyszy o kolejnych rewelacjach, które znalazłam w sieci. Z reguły dotyczą one dbania o urodę domowymi sposobami. Z pewnością podam kiedyś szczegóły, dzisiaj tylko wspomnę, że chodzi o siemię lniane, ocet jabłkowy, kurkumę, hennę i różne inne rzeczy, którymi się nacieram, chlapię, wcieram we włosy, piję, robię maseczki....P. stwierdził kiedyś, że nie zdziwi się, gdy każę mu przynieść do domu żywego lisa bo wyczytałam w necie, że nacieranie skóry lisim odwłokiem usunie wszystkie przebarwienia, zmarszczki i niedoskonałości. On nic nie rozumie, ale potem się cieszy kiedy jestem piękna. Myślę, że czasem lepiej, żeby facet nie wiedział co i do czego używamy. 

Dzisiaj zatkała się umywalka w łazience. Pofatygowałam się, żeby poszukać jakiegoś środka, typu kret, ale nie znalazłam niczego. Zaglądnęłam więc do sieci, żeby dowiedzieć się, jak inaczej mogę tę rurę przetkać. Proszę się więc skupić bo nie będę powtarzać. Podam sprawdzony przeze mnie sposób na udrożnienie rur! :) Bierzemy garść soli (to akurat miałam w domu), sodę oczyszczoną lub proszek do pieczenia, a najlepiej i jedno i drugie. Tutaj pojawiły się problemy, nie piekę, więc skąd, do cholery, mam to wziąć? Już spieszę z odpowiedzią - ukraść współlokatorom ;). Tak, tak, dokładnie. Perfidnie zwędziłam dwie łyżeczki proszku do pieczenia. Cóż, umywalka jest wspólna, więc nie widzę w tym problemu. Z wymienionych składników robimy mieszankę, którą wsypujemy w piekielną rurę, po czym zalewamy to 1/2 szklanki octu (który, jak za komuny, mam zawsze na półce) i obserwujemy, jak zaczyna się pienić. Zostawiamy śmierdziela na ok 20 min, po czym wlewamy gorącą wodę i dźgamy jakimś długim prętem do środka, żeby przepchać resztki. Pręt był kolejnym problemem, ale i z tym sobie poradziłam - użyłam kija od mopa. W ten oto genialny sposób, po raz kolejny uratowałam świat przed zagładą. Jestem perfekcyjną kurą domową :)


Wrzesień. Jak dobrze, że nie muszę iść do szkoły

W latach szkolnych, nic mnie tak nie dołowało, jak ostatni tydzień wakacji. Nadchodzący wrzesień powodował we mnie permanentne bóle brzucha i ogromną depresję. Dlatego współczuję dzieciakom powrotu do szkoły, choć bardzo się cieszę, że to one, a nie ja muszą się z tym uporać. P., żeby nie iść do szkoły, wyrzucał swoje okulary, (bez których nic nie widział) pod wannę. Ja, niestety, nie byłam ani tak kreatywna, ani nie nosiłam okularów.

O ile dobrze pamiętam, tylko dwa razy w życiu czekałam z utęsknieniem na 1.09 - kiedy szłam do pierwszej klasy (pękałam wtedy z dumy) i kiedy skończyłam liceum. Marzyłam o dniu, w którym nie będę musiała wciskać się w biało-czarny uniform i z uśmiechem męczennicy stać na baczność na apelu. Rozważałam dwie opcje - nastawienie budzika na wczesną godzinę, uświadomienie sobie, że przecież jestem studentką i mam jeszcze miesiąc wakacji, bądź wycieczkę do (byłego już) liceum. Opcja numer dwa zwyciężyła. Swoją drogą, była to swoista tradycja w mojej szkole. Sala gimnastyczna, w której odbywały się wszelkie uroczystości szkolne, posiadała na górze balkon. W czasie roku szkolnego, był on miejscem dla niechcianych widzów. (Niestety, dla nastolatek, konieczność rzutu piłką lekarską na oczach tłumu starszych kolegów był koszmarem). Natomiast 1.09 przeistaczał się w lożę dla Vip-ów. Dla uczniów, którzy uczniami już nie są i którzy przez kilka lat marzyli o tej chwili. Spoglądanie na młodszych kolegów, przyniosło mi ogromną satysfakcję. Po apelu wyszłam ze szkoły i poszłam na piwo. To był piękny dzień. 5 lat później, wróciłam do mojej starej szkoły, na praktyki. Nie spodziewałam się, że role tak się odwrócą, ale kariera nauczycielska i tak nie była mi pisana ;-) .

W czasie studiów, wrzesień był mocno związany z sesjami poprawkowymi, co nie było już tak piękne  ;-), Ale ta wolność, świadomość, że nie muszę już chodzić na nudne lekcje, po wielu latach odczarowały ten znienawidzony miesiąc. 
Jest fajnie, jest wrzesień, piękna pogoda, lato, słońce. Nie muszę wracać do szkoły i bać się matematyki. Nie mam żadnych egzaminów do zaliczenia. Wrzesień jest super.

Na deser, tło muzyczne dzisiejszego wpisu:


Zła dziewczynka - Miley Cyrus

Dwa dni temu w Internecie zawrzało. Wszystko za sprawą "gwiazdy światowego formatu", a dokładniej byłej disneyowskiej gwiazdki, Miley Cyrus. Kim jest owa postać, większości wyjaśniać nie muszę, bo chcąc nie chcąc natykamy się na nią i jej podobne w Internecie. Ale jeśli ktoś nie wie, spieszę z pomocą: Wikipedia nazywa ją amerykańską aktorką, wokalistką i autorką tekstów. Złote dziecko. Zabłysnęła rolą w sitcomie, która przyniosła jej popularność, głównie u dziewczynek z podstawówki i pedofilów. Jej sprytni rodzice dbali o karierę pociechy i wkrótce świat został zalany gadżetami z Miley, dzięki czemu jest ona dzisiaj jedną z najbogatszych nastolatek świata, a ja jej tego zazdroszczę (że jest jeszcze nastolatką, a nie, że najbogatszą  :lol: ).

Bycie gwiazdką Disneya, szybko znudziło się dorastającej pannie. Wkraczamy więc w niebezpieczny okres burzy i naporu. Kariera solowa, zmiany stylu, narzeczony, bla bla bla. Kogo to w sumie obchodzi? Powoli dochodzę do sedna. Celebrytka pragnąc odciąć się od swego wcześniejszego wizerunku, zaczęła przeistaczać się w złą dziewczynkę. Kumulacją zła był jej ostatni występ na rozdaniu nagród MTV, na którym to zaprezentowała wyuzdany układ choreograficzny. Skąpo odziana ocierała się swoim tyłkiem o krocze zadowolonego faceta, z którym występowała.  Jakież to wulgarne! Szczerze mówiąc, wisi mi to kim jest ta postać i co robi. Ale zainteresowało mnie poruszenie, które wywołała swoim zachowaniem. Było ono duże do tego stopnia, że pisały o niej media na całym świecie. Artykuły okraszone zdjęciami zbulwersowanych celebrytów, przebywających na tejże imprezie, podkreślają jedynie groteskowość całej sytuacji. Nagle wszyscy zapominają o całym gównie, które serwuje nam telewizja i nakładają aureole na głowy. Przy dźwiękach harf anielskich wznoszą oczy ku niebu i czekają na gromy, które powinny trafić w pannę Cyrus. Ale nie trafiają. Nie znoszę pruderii. 

Szczerze mówiąc, to co pokazała Miley, nie powinno już nikogo szokować. I nie rozumiem (!) tej całej sytuacji. Trzeba jednak przyznać, że laska osiągnęła to, co zamierzała - jeszcze większe zainteresowanie swoją osobą. Uważaj, mała. Jesteś tak niegrzeczną dziewczynką, że sam Lucyfer, na myśl o Twoich wyczynach, dostaje rumieńców.

Chaos kontrolowany


Jestem bałaganiarą. Nie wiem z czego to wynika, ale tak mam. Mama zawsze się na mnie o to wkurzała i stawiała za wzór młodszą siostrę. A ja już we wczesnych latach dziecięcych zorientowałam się, że cotygodniowe sprzątanie jest stratą czasu, bo i tak za chwilę wszystkie moje rzeczy znajdą się w innych miejscach. Zaczęło się od biurka, a konkretniej od szuflad. Miałyśmy z siostrą po jednej, na nasze "skarby". A. miała w szufladzie wszystko poukładane kolorami, kształtami itp. Ja miałam inny system-zgarniałam ręką wszystkie rzeczy i zamykałam. Najlepsze, że zawsze wiedziałam, gdzie co jest. Pewnego dnia, Mama zarządziła sprzątanie. Poszłyśmy do pokoju i A. (miała wtedy kilka lat) zapytała mnie, czy może posprzątać w mojej szufladzie. Ona nie miała u siebie nic do ogarnięcia, a przy okazji, chciała pooglądać rzeczy starszej siostry. Zajebiście! Sprzątaj. Było prawie idealnie, do momentu, gdy do pokoju wkroczyła Mama i opierdzieliła mnie z góry na dół, że wysługuję się i zmuszam do pracy młodszą siostrę. Nawet dzisiaj, Rodzicielka chyba nie wierzy w tamtą wersje wydarzeń, ale naprawdę tak było  ;-).

Dzisiaj, niestety już nikt nie proponuje mi, że posprząta w mojej szufladzie. A za te wszystkie lata bałaganiarstwa, doigrałam się. Spotkałam na swej drodze P. Muszę wyjaśnić  że jest to ciężki przypadek, w kwestii sprzątania i dostaję od niego szkołę życia. Najlepiej, żeby oprócz mebli, nic nie znajdowało się na wierzchu, a jak już musi, to powinno być ułożone w odpowiedniej konfiguracji. Inaczej P. nie zaśnie ;-). Cotygodniowe sprzątanie to magiczny rytuał i muszę się przyłożyć bo P. robi mi potem audyt i test białej rękawiczki. Odkurzałaś? Tak. Za łóżkiem też?  Kurwa, łóżko. Zapomniałam  ;-)

Nasz związek przechodzi ostatnio test wytrzymałości. Wszystko za sprawą jednego komputera, którego P. się pozbył i oczekiwania na kolejny, który jeszcze nie przyjechał. W związku z tym, P. korzysta z mojego. Po co Ci te zdjęcia na pulpicie? A to CV? Nie możesz  tego dać gdzieś indziej? Nie, nie mogę bo lubię mieć je pod ręką. A to P. doprowadza do szału bo u niego na pulpicie nie może być żadnej ikonki. Żadnej. Nawet kosz tak ukrył, że nie mógł go znaleźć. Biedak, próbował się trzymać. Zimne poty go oblewały, ale dzielnie nic u mnie nie ruszył (pomijam kwestię zmiany tła w przeglądarce, za które dostał opierdziel i groźbę, że jak tylko przyjdzie jego komputer, będę mu ustawiać tło Hello Kitty). Żal mi się go zrobiło. Pomyślałam, że i tak jestem straszną zołzą i od czasu do czasu wypada ogarnąć wspólną przestrzeń, a także mój pulpit. Pochowałam więc wszystkie pierdoły, ale tak jakoś wyszło, że na następny dzień umieściłam na nim różne wersje kolorystyczne pewnego zdjęcia. Wklejałam je byle gdzie. Dzisiaj rano włączam sprzęt, patrzę i oczom nie wierzę. Zdjęcia poustawiane równiutko, w szeregu. Wybuchnęłam śmiechem i pytam P., co to do cholery ma być? (Mój Tato zawsze powtarza, że symetria jest dla idiotów). Nic nie rozumiesz. Nie chodzi nawet o symetrię. Bo w tym wszystkim nie o to chodzi, a o ogólny ład. Nawet chaos musi mieć swoje zasady.

A mnie się marzy kurna chata
Zwyczajna izba zbita z prostych desek
Żeby się odciąć od całego świata
Od paragonów, paragrafów i wywieszek
Zaszyć się w kącie w kupie liści
Tak, żeby tylko koniec nosa było widać
Nic nie zamiatać, nic nie czyścić
Nie kombinować, co się jeszcze może przydać.
(J. Kaczmarek, Kurna Chata)